sobota, 21 maja 2011

Go slow.


17 na liście Models.com
1 na mojej liście.Zawsze i wszędzie. Teraz jeszcze bardziej.

niedziela, 15 maja 2011

Terror.

Wszędzie buty. Wszędzie. Na ławkach, na chusteczkach, na tyłach zeszytu, na marginesach, na czystych kartkach, na tyłach kserówek, w książkach z biblioteki, w nie moich notatkach, w czyiś zeszytach, na cudzych rękach, na kartkach samoprzylepnych, na brudnych/ mokrych szybach, na szafce pokrytej kurzem. Na platformie,na koturnie, na małym obcasie, na niebotycznie wysokiej szpilce, płaskie i nie płaskie, odkryte, zakryte, sznurowane, rozsznurowane, ze skóry, z tiulu, z jedwabiu, z koronki, z długiego włosia, kozaki, botki, czółenka, balerinki, szpilki na platformie inspirowane baletkami, szpilki ze strukturalnym zwieńczeniem obcasa, wygięte, proste, niemożliwe do chodzenia i te najzwyklejsze. Wszędzie rysuje buty. Buty damskie, męskie, chociaż chętniej damskie. Dają większe pole do popisu wyobraźni. A potem torby. Wszędzie torby i buty, buty i torby. Powinienem wynieść je na ołtarze mojego modowego istnienia. O ile nie uda mi się nic o tyle zawsze mogę rysować buty. Fetysz jak każdy.
Moja Noc Muzeów skończyła się zanim się zaczęła. Jedna dziwna galeria, to co chciałem gdzieś zniknęło w przypływach entuzjazmu chwilowymi zjawiskami.
Chodźmy tu, nie chodźmy tu, albo tu. Łaaa. Obczaj to!
I tak każde drzwi były zamknięte. Przewidywalne jak chodzi się o 1 w nocy.
Suflet się nie udał. Opadł zaraz po wyjęciu. Jak się ma do pomocy stary piekarnik to nie dziwne, że nawet suflety nie wychodzą. No ale cóż. Nie będę kupować nowego żeby piec w nim jakieś fikuśne potrawy. Zresztą nie ode mnie zależy kupno nowego. I od tego powinniśmy zacząć. Będąc na łasce rodzicielstwa, trudno jest realizować siebie w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie mam jednak co narzekać. Mogło być gorzej. Mógłbym nie umieć rysować. I co ja bym wtedy kurwa robił? Siedział na ławce z ziomkami? Jeździł furą i głośno puszczał muzykę? Nie robił absolutnie nic?
Dzięki ci Panie za ręce w której jest źdźbło talentu!

poniedziałek, 9 maja 2011

No mistake.



Balenciaga nie rozczarowuję mnie nigdy jeżeli chodzi o muzykę. Bo o ile do ubrań potrafiłbym się przyczepić za każdym razem, o tyle muzyka zawsze mnie onieśmiela. Moje ostatnie modowe oddechy. Chociaż kto wie.
Mam niebywałą "fazę" na gotowanie. Wypożyczyłem kilka książek kucharskich, odkurzyłem domowe pozycję literatury gastronomicznej i na dniach mam zamiar brać się czym prędzej do pichcenia. O panie! A czego tu nie będzie! Tarty, chłodniki, babeczki, suflety, owoce morza. Jeżeli znajdę gdzieś homara to zaryzykuję i kupię go a potem z sadystyczną satysfakcją wrzucę żywego do garnka. Mam nadzieję, że nie skończy się na zrobieniu sernika. Pójdę wyżej i dalej- tort Sachera, strucla z orzechami, gruszki w białym winie. Wszystko będzie miało tylko alkoholu, że będzie trzeba je zagryzać. Będę nawet chodził do sklepów i wąchał warzywa i inne produkty by poczuć się jak ktoś kto się na tym zna. Wypatroszę kilka ryb, ich łuski wedle tradycji powkładam do portfela. Nie wiem kto wpadł na pomysł żeby portfele jebały rybą ale w każdym razie ten dziwny zwyczaj się przyjął. Przynajmniej u mnie w okolicy.
Każda książka kucharska to coraz to nowsze pranie mózgu. Jedni każą ubijać jajka tak by ubijać je inaczej niż inni, drudzy twierdzą, że najpierw sypie się cukier a potem dopiero dodaję żółtko jaj a nie na odwrót. Jakby miał od tego zależeć ogólnie przyjęty ład i porządek to by od małego uczyli ,ze najpierw cukier a potem żółtka. A tutaj najzwyczajniej pojawia się rozbieżność ważniejsza od pytania o sens życia, kurę czy jajko czy początek wszechświata. Co najpierw? Cukier czy żółtko. A jak dodam oba jednocześnie do piany z białek? A jak nie dodam żadnego. Boże a jak dodam coś jeszcze? Kuchnia mi wybuchnie? Życie mi się zawali? Niektórzy nie powinni nigdy czytać wielu wersji jednej rzeczy na raz. Ja zaliczam się do tych osób. Mind fuck.
Marzy mi się okrągły stół w dużym przedpokoju i ciepłe, pomarańczowe światło albo świece. Kilka butelek wina na stole, dobre jedzenie i dobrzy ludzie. Marzy mi się typowo filmowy obrazek jak z Ojca Chrzestnego. Dużo makaronów, dużo sosów, opór sałatek, moc ciast. Spokojna muzyka z głośników płynąca( najlepiej Goldfrapp, Air albo w ostateczności Nouvelle Vague. Nie pogardzę też Queen i Davidem Bowiem[nim nigdy nie pogardzę]). W ostateczności wystarczy mi pół okrągły stół. Może nawet nie być stołów. Żeby wino było. Różowe. Ale nie to co smakuję jak kocie szczyny.
Kino niezależne mnie wykańcza. Duńskie kino niezależne, które z założenia miało być czymś śmiesznym i operującym dużą dawką absurdu, przeobraziło się w nudnawy, skostniały i źle zagrany gniot, mnie po prostu niszczy. Od wewnątrz, na zewnątrz. W każdą stronę.
Wczoraj uświadomiłem sobie, że nie będę chyba nigdy mieć długich włosów. Włosy rosną mi w każdą stronę- na lewo, prawo, po skosie, w górę. Ale nigdy w dół. Rosną wszerz nie wzdłuż. Osobliwe. Wyprostować ich nie idzie. Układać ich się nie chce. Do łysej głowy na razie nie wracam, w afro siebie sobie nie wyobrażam. Próżności ty wzlatuj nad poziomy. Żebym ja się włosami zajmował jak tu na mnie krewetki, homary i antrykoty czekają!
Bon Appétit!

sobota, 7 maja 2011

Spitfire.

Nie mam nastroju, stroju i wystroju. Nie mam ochoty gdziekolwiek się pokazywać. Nigdzie nie ma spodni które mi się podobają, nigdzie nie widziałem żadnych ładnych tenisówek. Włączył mi się tryb jęczydupy. Oprócz tego cofam się w rozwoju i przechodzę etap "moje". Wszystko jest, było albo będzie moje. Najlepiej żeby rzeczy powstawały tylko dla mnie. Nic nie poradzę na to, że we wszystkim chce być pierwszy ale o nic nie chce mi się walczyć. Nigdy nie wykazywałem nawet najmniejszej chęci do walki, nie było tego płomienia, tego dążenia. Teraz tym bardziej tego nie ma. Nie wiem czy można mówić o wewnętrznym wypaleniu czy to po prostu wina pogody i otaczającego świata. Czy to najzwyklejsze zmęczenie materiału, które będzie miało symbolizować jakąś nowość, jakąś innowacyjność i brak zastoju. A co mnie to obchodzi.
Mam najdziwniejsze stany i lęki. Boję się, ze jak gdzieś pójdę to będę się tam źle bawił i będę siedział i nic nie robił. Obawiam się, że jak włożę słuchawki do uszu, to żadna z piosenek mi się nie spodoba, ewentualnie nie będzie pasować do mojego humoru. A już najbardziej to się kurwa boję, że jak idę to mi się będą spodnie dziwnie marszczyć. To dosłownie spędza mi sen z powiek. Jako osoba próżna i nie mająca większych problemów niż własne uda i marszczące się na nich spodnie, nie posiadam się z radości, że wreszcie będzie można założyć krótsze spodnie. Ten spokój, że nic się dziwnie nie wije na nogach, ale jednocześnie ten jebany strach, że każdy patrzy się na twoje owłosione kolana. Ja pierdolę.
Oczywiście problemy się piętrzą i nie widać jakiegokolwiek końca. Nie są to problemy którymi mógłbym obarczać ludzkość, dlatego chyba nie przytoczę żadnego z nich. W każdym razie bywało lepiej, chociaż szczerze mówiąc mam niesamowitą tendencję do poszarzania(jest takie słowo?) i posmutniania(tego na pewno nie ma) wszystkiego i wszystkich. Z drugiej strony to pewnie tylko któraś z masek.
Nie lubię kiedy sąsiadka odchyla zasłonkę, staję w oknie i patrzy się na mój dom. Zupełnie tak jakby knuła i spiskowała jak tu go rozpierdolić, bo jej widok na ładne drzewka zasłania. W dobie dzisiejszego terroryzmu nie można ufać nawet kucharce z podstawówki. Kto ją tam wie jakim ideom hołduję.
Tego, że kompletnie nie umiem przygotować się na wakacje nawet nie będę objaśniał. A o tym, że w ogóle nie wiem jak przygotować się do sesji to pominę.
W każdym razie kilka świateł przechodzi przez te chmury posępności. Nie są to jakieś potężne reflektory. Najwyżej kilka małych lampek łazienkowych.
Mam nadzieję, że nie zmrozi mi czereśni. O to się boje najbardziej na świecie. Chyba nawet bardziej niż o te marszczące się spodnie.