czwartek, 29 grudnia 2011

Get tough!

Koniec roku. Czas na podsumowanie.
Piękne dźwięki, piękni ludzie, nadgryzione jedzenie i niedopite trunki. Papierosy rzucone przez okno. Obtarte pięty, próby nadania sobie szyku, krótkie szorty, długie koszule. Dobre filmy, dobre książki i za mało rozmów. Oddalanie się i przybliżanie. Tłok, natłok i ścisk. Absolutny brak czasu, za krótko.
Ludzie z którymi lubisz przebywać i ludzie bez których nie możesz żyć. Sens by wstawać. Sens by wyjść. Siła by coś zrobić. Wielkie plany, wielkie ambicje które tylko czekają. Odkładasz je na później. Nie masz priorytetów. Masz puste kieszenie i dużo czasu. Od 14 nie ma po co już zaczynać czegoś nowego. Nic nie wychodzi. Wszystko spala na panewce. Każda rzecz jest ze sobą połączona.
Charakterystyczny sposób picia wódki, palenia papierosa, siedzenia na krześle. Nie zapominasz, pamiętasz, kto czego nie lubi. Znasz ich na wylot. Wiesz o nich dużo. Dużo za dużo. Jedyny powód dla którego istniejesz. Wielka rodzina.
Słońce przebija chmury. Wiesz, że zawsze jest dla ciebie miejsce.
Wiesz, że zawsze masz gdzie przyjść.
Rok 2012 będzie rokiem jak każdy inny. Ważne żeby ten rok nie był zmarnowany. Małe chwile które budują osobowość. Piosenki które łączą. Melodie które każdy zna. Cytaty których się nie zapomina.

niedziela, 25 września 2011

Love Train.

Zimno mi w stopy i ręce. Od kilku tygodni. Nie wiem z czym to jest związane. W podstawówce mówili, że jak masz zimne ręce to ktoś cię kocha. Pff.

Niespodziewanie jak zawsze dla mnie nastąpi przekierowanie z jednego stanu pogody na drugi. Nie znoszę kiedy nagle budzę się z ręką w nocniku i uświadamiam sobie, ze krótkie spodnie będą musiały schować się w szafie na długi czas. Póki co korzystam jak mogę. Chodzę w szortach wszędzie gdzie się da i nic nie robię sobie z tego, ze wieje mi po nogach. Jestem ostatnim wspomnieniem lata dla szaroburego plebsu.
Skończyły się czasy i imprezy na których było zawsze mnóstwo alkoholu. Szczerze mówiąc teraz idę się najeść, spróbować czegoś nowego niż zataczać się po kątach. Łojenie się do nieprzytomności przeszło mi. No może nie do końca. Reset raz w miesiącu jest wskazany.
Łamię wszystkie swoje zasady i postępuje wbrew wszystkim ustalonym przez siebie regułom. Cały czas jem co chce a nie to co powinienem jeść, cały czas zamiast wody pije wino, zamiast oddychać świeżym powietrzem siedzę w zadymionych przestrzeniach. Kiedyś to się na mnie na bank odbije. Ale póki co nie chce o tym myśleć. Nie póki moje włosy układają się lepiej niż kiedykolwiek i póki moja twarz znów wykazuje ślady kości policzkowych.
Szczerze mówiąc chciałbym już jechać na uczelnie. Chciałbym by znów coś się zaczęło dziać.
Paryż pokochałem. Już wiem co będę nosić następnej wiosny, a nawet już tej zimy.

czwartek, 28 lipca 2011

Forever and ever.

Nie lubię braku kontroli nad rzeczywistością i rzeczami nad którymi kontrolę chciałbym mieć. Nie cierpię kiedy wszystko zmienia kierunek i kiedy nadchodzi nowe. Boję się nowego. Nie chce widzieć nowych sytuacji i nowego obrotu spraw. Podświadomie tłumie odruchy radości na zbliżające się nowości. Pewnie bym się z nich cieszył. Ale moje popapranie mi na to nie pozwala.
Moje rozleniwienie sięga gwiazd i innych galaktyk. Jestem leniwy do kwadratu, do sześcianu do wszystkiego. Nie idę na rower, bo mi buty nie pasują do koszulki. Co z tego, że i tak się ubrudzę i spocę. Ale w początkowych fazach jazdy chce być glamurus.
Co do jazdy to niedługo zacznę jeździć samochodem. A wtedy to dopiero będzie. Matko Boska! Będę siedział kilka godzin przed szafą i szlifował swoją próżność, żeby potem i tak wszystko pognieść w samochodzie. Efekt musi jednak być perfekcyjny przynajmniej na początku. Jestem chyba najbardziej narcystycznym pedantem jakiego znam.
Kolejne łowy w lumpeksie, kolejne wyśmienite trofea w postaci camelowych szortów i koszul w kratę. Cały czas jednak zapominam o najważniejszym. O podstawowym wyposażeniu, o 'dodatku matce'- o okularach przeciwsłonecznych. Odkąd chodzę w korekcyjnych przestałem w ogóle myśleć jak bardzo potrzebuję przeciwsłonecznych. Nie po to żeby dobrze wyglądać. Po to żeby odgrodzić się od innych. Słuchawki i okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze przydałoby się zatkać czymś nos.

sobota, 21 maja 2011

Go slow.


17 na liście Models.com
1 na mojej liście.Zawsze i wszędzie. Teraz jeszcze bardziej.

niedziela, 15 maja 2011

Terror.

Wszędzie buty. Wszędzie. Na ławkach, na chusteczkach, na tyłach zeszytu, na marginesach, na czystych kartkach, na tyłach kserówek, w książkach z biblioteki, w nie moich notatkach, w czyiś zeszytach, na cudzych rękach, na kartkach samoprzylepnych, na brudnych/ mokrych szybach, na szafce pokrytej kurzem. Na platformie,na koturnie, na małym obcasie, na niebotycznie wysokiej szpilce, płaskie i nie płaskie, odkryte, zakryte, sznurowane, rozsznurowane, ze skóry, z tiulu, z jedwabiu, z koronki, z długiego włosia, kozaki, botki, czółenka, balerinki, szpilki na platformie inspirowane baletkami, szpilki ze strukturalnym zwieńczeniem obcasa, wygięte, proste, niemożliwe do chodzenia i te najzwyklejsze. Wszędzie rysuje buty. Buty damskie, męskie, chociaż chętniej damskie. Dają większe pole do popisu wyobraźni. A potem torby. Wszędzie torby i buty, buty i torby. Powinienem wynieść je na ołtarze mojego modowego istnienia. O ile nie uda mi się nic o tyle zawsze mogę rysować buty. Fetysz jak każdy.
Moja Noc Muzeów skończyła się zanim się zaczęła. Jedna dziwna galeria, to co chciałem gdzieś zniknęło w przypływach entuzjazmu chwilowymi zjawiskami.
Chodźmy tu, nie chodźmy tu, albo tu. Łaaa. Obczaj to!
I tak każde drzwi były zamknięte. Przewidywalne jak chodzi się o 1 w nocy.
Suflet się nie udał. Opadł zaraz po wyjęciu. Jak się ma do pomocy stary piekarnik to nie dziwne, że nawet suflety nie wychodzą. No ale cóż. Nie będę kupować nowego żeby piec w nim jakieś fikuśne potrawy. Zresztą nie ode mnie zależy kupno nowego. I od tego powinniśmy zacząć. Będąc na łasce rodzicielstwa, trudno jest realizować siebie w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie mam jednak co narzekać. Mogło być gorzej. Mógłbym nie umieć rysować. I co ja bym wtedy kurwa robił? Siedział na ławce z ziomkami? Jeździł furą i głośno puszczał muzykę? Nie robił absolutnie nic?
Dzięki ci Panie za ręce w której jest źdźbło talentu!

poniedziałek, 9 maja 2011

No mistake.



Balenciaga nie rozczarowuję mnie nigdy jeżeli chodzi o muzykę. Bo o ile do ubrań potrafiłbym się przyczepić za każdym razem, o tyle muzyka zawsze mnie onieśmiela. Moje ostatnie modowe oddechy. Chociaż kto wie.
Mam niebywałą "fazę" na gotowanie. Wypożyczyłem kilka książek kucharskich, odkurzyłem domowe pozycję literatury gastronomicznej i na dniach mam zamiar brać się czym prędzej do pichcenia. O panie! A czego tu nie będzie! Tarty, chłodniki, babeczki, suflety, owoce morza. Jeżeli znajdę gdzieś homara to zaryzykuję i kupię go a potem z sadystyczną satysfakcją wrzucę żywego do garnka. Mam nadzieję, że nie skończy się na zrobieniu sernika. Pójdę wyżej i dalej- tort Sachera, strucla z orzechami, gruszki w białym winie. Wszystko będzie miało tylko alkoholu, że będzie trzeba je zagryzać. Będę nawet chodził do sklepów i wąchał warzywa i inne produkty by poczuć się jak ktoś kto się na tym zna. Wypatroszę kilka ryb, ich łuski wedle tradycji powkładam do portfela. Nie wiem kto wpadł na pomysł żeby portfele jebały rybą ale w każdym razie ten dziwny zwyczaj się przyjął. Przynajmniej u mnie w okolicy.
Każda książka kucharska to coraz to nowsze pranie mózgu. Jedni każą ubijać jajka tak by ubijać je inaczej niż inni, drudzy twierdzą, że najpierw sypie się cukier a potem dopiero dodaję żółtko jaj a nie na odwrót. Jakby miał od tego zależeć ogólnie przyjęty ład i porządek to by od małego uczyli ,ze najpierw cukier a potem żółtka. A tutaj najzwyczajniej pojawia się rozbieżność ważniejsza od pytania o sens życia, kurę czy jajko czy początek wszechświata. Co najpierw? Cukier czy żółtko. A jak dodam oba jednocześnie do piany z białek? A jak nie dodam żadnego. Boże a jak dodam coś jeszcze? Kuchnia mi wybuchnie? Życie mi się zawali? Niektórzy nie powinni nigdy czytać wielu wersji jednej rzeczy na raz. Ja zaliczam się do tych osób. Mind fuck.
Marzy mi się okrągły stół w dużym przedpokoju i ciepłe, pomarańczowe światło albo świece. Kilka butelek wina na stole, dobre jedzenie i dobrzy ludzie. Marzy mi się typowo filmowy obrazek jak z Ojca Chrzestnego. Dużo makaronów, dużo sosów, opór sałatek, moc ciast. Spokojna muzyka z głośników płynąca( najlepiej Goldfrapp, Air albo w ostateczności Nouvelle Vague. Nie pogardzę też Queen i Davidem Bowiem[nim nigdy nie pogardzę]). W ostateczności wystarczy mi pół okrągły stół. Może nawet nie być stołów. Żeby wino było. Różowe. Ale nie to co smakuję jak kocie szczyny.
Kino niezależne mnie wykańcza. Duńskie kino niezależne, które z założenia miało być czymś śmiesznym i operującym dużą dawką absurdu, przeobraziło się w nudnawy, skostniały i źle zagrany gniot, mnie po prostu niszczy. Od wewnątrz, na zewnątrz. W każdą stronę.
Wczoraj uświadomiłem sobie, że nie będę chyba nigdy mieć długich włosów. Włosy rosną mi w każdą stronę- na lewo, prawo, po skosie, w górę. Ale nigdy w dół. Rosną wszerz nie wzdłuż. Osobliwe. Wyprostować ich nie idzie. Układać ich się nie chce. Do łysej głowy na razie nie wracam, w afro siebie sobie nie wyobrażam. Próżności ty wzlatuj nad poziomy. Żebym ja się włosami zajmował jak tu na mnie krewetki, homary i antrykoty czekają!
Bon Appétit!

sobota, 7 maja 2011

Spitfire.

Nie mam nastroju, stroju i wystroju. Nie mam ochoty gdziekolwiek się pokazywać. Nigdzie nie ma spodni które mi się podobają, nigdzie nie widziałem żadnych ładnych tenisówek. Włączył mi się tryb jęczydupy. Oprócz tego cofam się w rozwoju i przechodzę etap "moje". Wszystko jest, było albo będzie moje. Najlepiej żeby rzeczy powstawały tylko dla mnie. Nic nie poradzę na to, że we wszystkim chce być pierwszy ale o nic nie chce mi się walczyć. Nigdy nie wykazywałem nawet najmniejszej chęci do walki, nie było tego płomienia, tego dążenia. Teraz tym bardziej tego nie ma. Nie wiem czy można mówić o wewnętrznym wypaleniu czy to po prostu wina pogody i otaczającego świata. Czy to najzwyklejsze zmęczenie materiału, które będzie miało symbolizować jakąś nowość, jakąś innowacyjność i brak zastoju. A co mnie to obchodzi.
Mam najdziwniejsze stany i lęki. Boję się, ze jak gdzieś pójdę to będę się tam źle bawił i będę siedział i nic nie robił. Obawiam się, że jak włożę słuchawki do uszu, to żadna z piosenek mi się nie spodoba, ewentualnie nie będzie pasować do mojego humoru. A już najbardziej to się kurwa boję, że jak idę to mi się będą spodnie dziwnie marszczyć. To dosłownie spędza mi sen z powiek. Jako osoba próżna i nie mająca większych problemów niż własne uda i marszczące się na nich spodnie, nie posiadam się z radości, że wreszcie będzie można założyć krótsze spodnie. Ten spokój, że nic się dziwnie nie wije na nogach, ale jednocześnie ten jebany strach, że każdy patrzy się na twoje owłosione kolana. Ja pierdolę.
Oczywiście problemy się piętrzą i nie widać jakiegokolwiek końca. Nie są to problemy którymi mógłbym obarczać ludzkość, dlatego chyba nie przytoczę żadnego z nich. W każdym razie bywało lepiej, chociaż szczerze mówiąc mam niesamowitą tendencję do poszarzania(jest takie słowo?) i posmutniania(tego na pewno nie ma) wszystkiego i wszystkich. Z drugiej strony to pewnie tylko któraś z masek.
Nie lubię kiedy sąsiadka odchyla zasłonkę, staję w oknie i patrzy się na mój dom. Zupełnie tak jakby knuła i spiskowała jak tu go rozpierdolić, bo jej widok na ładne drzewka zasłania. W dobie dzisiejszego terroryzmu nie można ufać nawet kucharce z podstawówki. Kto ją tam wie jakim ideom hołduję.
Tego, że kompletnie nie umiem przygotować się na wakacje nawet nie będę objaśniał. A o tym, że w ogóle nie wiem jak przygotować się do sesji to pominę.
W każdym razie kilka świateł przechodzi przez te chmury posępności. Nie są to jakieś potężne reflektory. Najwyżej kilka małych lampek łazienkowych.
Mam nadzieję, że nie zmrozi mi czereśni. O to się boje najbardziej na świecie. Chyba nawet bardziej niż o te marszczące się spodnie.